Szukaj
Close this search box.

Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku to jedno z ostatnich wielkich dzieł Franka Lloyda Wrighta. Punktem wyjścia do jego zrozumienia może być (raczej nieprawdziwa) historia, którą o Wrighcie opowiadają jego bardziej zgryźliwi krytycy:

Pewnego dnia Frank Lloyd Wright miał zeznawać w jakiejś sprawie w sądzie. Na standardowe pytanie sędziego o zawód odpowiedział bez namysłu „najwybitniejszy żyjący architekt”. Po rozprawie koledzy mówili mu: „no z tym najwybitniejszym, to trochę przesadziłeś, stary”, na co Wright miał odpowiedzieć: „Przecież zeznawałem pod przysięgą!”

Więc jaki jest nowojorski Guggenheim? Bezkompromisowy, silny, skrajnie wyrazisty.

Bezkompromisowy, bo od początku punktem wyjścia była idea, która pojawiała się w koncepcyjnych pracach FLW już wcześniej – wielka spirala. Tutaj ta spirala – długa pochylnia ze ścianą do wieszania obrazów po jednej a pustą przestrzenią po drugiej jest widoczna od zewnątrz i od wnętrza, jest główną bryłą i przestrzenią budynku, jego znakiem rozpoznawczym i istotą jego struktury.

Silny, bo kształt zwężającego się ku dołowi, ściętego stożka z pustką w środku to niezwykle mocna bryła, która dominuje nad przestrzenią Piątej Alei – jednej z najbardziej prestiżowych ulic świata. We wnętrzu wysoka na kilka kondygnacji pustka otwiera się na szklaną kopułę i niebo – im wyżej jesteśmy, tym jest więcej światła i przestrzeni.

Wyrazisty, bo nie sposób przejść obok niego obojętnie, narzuca swoją kolistą, spiralną obecność nie tylko okolicy, nie tylko definiuje ruch widzów we wnętrzu, ale także mierzy się z dziełami sztuki, dla których ekspozycji został wzniesiony. Dla artysty wystawa w tym muzeum to wielki prestiż, ale też sprawdzian z jakości jego sztuki. Czy zniesie ona konfrontację z jedną z dwudziestowiecznych ikon? Zamiast pustej, neutralnej przestrzeni wystawowej, do której przyzwyczaiły nas muzea sztuki nowoczesnej tutaj przestrzeń ekspozycji jest – no właśnie – wyrazista, nie sposób się od niej odciąć, odseparować.

Moje pierwsze wrażenie, kiedy wszedłem do tego słynnego na cały świat stożka to zachwyt. Jasna, biała przestrzeń, wszystkie krawędzie miękkie, wyoblone. Spirala wije się pod sufit w jednym miejscu lekko rozszerzając w okrągły balkonik, dzięki któremu zawsze wiemy, gdzie jesteśmy i ile kółek już zrobiliśmy. Od progu zupełnie zapomniałem, że poszedłem tam oglądać obrazy. Jakie obrazy? Budynek mówił tak głośno o sobie, o swoim twórcy, o możliwościach żelbetu, o świetle i przestrzeni, że żadne dzieła sztuk innych niż architektura nie mogły się z nim równać. Malarstwo, rzeźba, grafika i rysunek wydały mi się niepotrzebnymi do niczego umysłowymi łamigłówkami, podczas gdy to architektura w tym jednym budynku była w stanie uchwycić prawdę o świecie.

A potem zobaczyłem, że przez ciągłe podnoszenie się podłogi na wielkiej spirali wszystkie obrazy wyglądają, jakby wisiały krzywo.

 

4 odpowiedzi

  1. Fajny tekst. Z powiązanych ciekawostek: Michael Benedikt w swoim tekście o roli kształu przestrzeniu na to jak tę przestrzeń eksplorujemy i jak ją widzimy (1979) podał przykład Guggenheim Museum jako budynku, który całkowicie ‘oddaje’ przestrzeń dziełom sztuki. Może się wydawać, że typowe współczesne muzea (te ‘białe pudełka’) starają się być zupełnie neutralne. Benedikt mówi, że nic bardziej mylnego – ściany co prawda są neutralne, ale ich kształt i układ – wręcz przeciwnie. Bo w typowej galerii architekt gra z nami innymi środkami – chociażby tym co i skąd możemy dostrzec. Co i rusz przechodzimy między dużymi otwartymi powierzchniami do jakichś mniejszych pokoików. Doświadczamy więc bardzo ‘dynamicznej’ (mimo że białej) przestrzeni. Stąd obsesja współczesnych kuratorów wokół momentów wyjścia / wejścia / przejścia pomiędzy poszczególnymi częściami wystawy. I tu Benedikt wyróżnia muzeum Guggenheima. Bo ta rampa zaprojektowana przez FLW totalnie zabiera kuratorom ich ulubiony współczesny środek wyrazu – przejście. Nie ma pomiędzy czym przechodzić. Nie ma wyjść i wejść – przynajmniej nie na tej głównej rampie. Wszystko w pewnym sensie jest ‘równe’ – ‘ilość ściany’, którą widzimy z dowolnego punktu rampy jest identyczna. Budynek Muzeum Guggenheima ‘oddaje’ więc pole do popisu samej sztuce. Nie walczy z nią o naszą uwagę. ‘Znika’.

    1. Ciekawe, że mój odbiór tej przestrzeni był zupełnie odmienny. Być może dlatego, że wystawa, która akurat była na rampie prezentowana jakoś niespecjalnie przypadła mi do gustu, ja odniosłem wrażenie dominacji bardzo wyrazistej architektury budynku nad dziełami, które choćby ze względu tylko na swoje rozmiary, nie mogę stawać z nią w szranki. Może to właśnie przez to wystawa Maurizio Cattelana była zawieszona w pustce wewnątrz rampy, by jakoś tę wielką przestrzeń zagospodarować i włączyć do narracji? Z aspektów kuratorskich – rampa faktycznie nie daje możliwości operowania kątem widzenia i bramą/przejściem w scenariuszu wystawy, ale jest niezwykle wymagająca jeśli chodzi o kolejność prezentowanych dzieł. Po prostu muszą wisieć lub stać jedno za drugim i w tej jednej i konkretnej kolejności widzowie będą je oglądać, w miarę, jak wspinają się ku świetlikowi. Dzięki za komentarz i pozdrawiam!

      1. Jasne, teoria swoją drogą, ale czy to nie jest problem z każdą słynną architekturą? Niby ma wywoływać jakieś tam subtelne odczucia (już mniejsza o Guggenheima, bo wcale nie wiadomo czy FLW by się zgodził z Benediktem), a tak naprawdę nie da się tam być i zupełnie obojętnie oddać atmosferze zapominając że to taki wielki, ważny i-w-ogóle budynek.

    2. Ciekawy punkt, że idąc wzdłuż ściany masz się skupiać na samych pojedynczych dziełach. Inna rzecz: dziś dzieła sztuki współczesnej to już najczęściej nie są obrazy i coraz częściej są to rzeczy, które trudno pomieścić na tej rampie. Jeśli chodzi o Cattelana to mam wrażenie, że włąśnie z ograniczenia miejsca na rampie wyrósł pomysł na ekspozycję: na rampie mieści się widz, który z rampy – spacerując do góry jak dawniej, jak FLW zaplanował – odwraca się od ściany i ogląda rzeżby zawieszone na różnych wysokościach w przestrzeni dziedzińca.